niedziela, 30 listopada 2014

115. Aktualizacja włosowa #10 - listopad. Na pięć dni przed fryzjerem. ;)



Cześć! Dziś mam dla Was już kolejną, dziesiątą włosową aktualizację! Ale ten czas leci. ;) Tym razem oprócz opowiedzenia o tym, jak moje włosy przeżyły listopad, zaspoiluję Wam też troszkę post, który planuję na przyszły tydzień, po wizycie u fryzjera. :) W planach mam pokazanie Wam większości zdjęć, jakie udało mi się zrobić moim włosom na przestrzeni ostatniego roku. Dziś zajmijmy się stanem moich marudek w minionym miesiącu. ;)

(1) Październik  ||  (2) Listopad         


Znów trafiło się tak, że na zdjęciach do aktualizacji włosy wyglądają jak u dwóch różnych osób. Cóż, taki ich urok. :D  W październikowym zdjęciu włosy były świeżo po rozpuszczeniu zawijasa, a na dodatek padało na nie dzikie światło, stąd ten ciężki do zidentyfikowania kolor. Zdjęcie z listopada o dziwo jest bardzo bliskie pokazania ich naturalnego odcienia, takiego, jaki widzę codziennie w lustrze. Do tego włosy cały dzień nosiłam rozpuszczone, więc nie miały szans się pokręcić. Tylko najkrótsza warstwa cieniowania coś tam nieśmiało próbuje się wypuścić przed szereg. Myłam je w dniu wykonania tego zdjęcia standardowym zestawem listopadowym. Dostały też olej na piętnaście minut przed kąpielą. 

Tak jakoś wyszło, że w listopadzie wymieniłam cały pielęgnacyjny arsenał, bo po prostu wszystko z października sięgnęło już dna. Jako że miniony miesiąc był wyjątkowo ascetyczny dla mojego portfela, padło na same bardzo tanie produkty. Wszystkie pozytywnie mnie zaskoczyły i dzięki nim niemal każdy listopadowy dzień należał do dobrych włosowych dni! :) W listopadzie używałam:


  • Isana - Szampon do włosów z 5% mocznika - zawiera SLSy, ale ponadto wspomniany mocznik pantenol. Mojej skórze głowy chyba brakowało mocniejszego oczyszczenia, odkąd go używam moje włosy zaczęły wreszcie żyć!
  • Kallos Color - maska do włosów farbowanych  - ulubieniec z wakacji, do którego powróciłam ze względu na promocyjną cenę (8 złoty za litr cudownej maski, czego chcieć więcej?) Pisałam o nim już tutaj
  • Kallos Keratin - maska do włosów - proteinowa odżywka też się skończyła, więc razem z siostrą skusiłyśmy się na tego osławionego brata naszego ulubionego Colora. 
  • Wellness and Beauty - olejek do kąpieli o zapachu wanilii - pojawił się u mnie w zastępstwie za olejek arganowy, którego używałam cały październik (czy zdziałał cuda? Odpowiedź - tutaj). Cudnie pachnie i naprawdę fajnie dogaduje się z moimi włosami!
  • Joanna - Odżywka z olejkiem arganowym - która bardzo wysoko w składzie ma silikon, więc stosuję ją codziennie, ale już po spłukaniu Kallosa Color, celem zabezpieczenia włosów. Spisuje się naprawdę fajnie!
  • Garnier Goodbye Damage - serum na zniszczone końcówki - skończył się mój stary oblepiacz z Mariona, więc w ruch poszedł opatrunek na końcówki z Garniera. Ma 50 ml, 15 oddałam już Natalii, a jego nadal jest całe multum! Zużyję go pewnie za rok. :D






Tak jak i we wrześniu i październiku, i tym razem olejowałam włosy niemal codziennie. Zdarzało mi się odpuścić raz czy dwa w tygodniu, ale koniec końców i tak w listopadzie zaliczyły grubo ponad 20 seansów z olejem. :) Czynność ta weszła mi już w nawyk i nawet jeśli nie mam czasu, to i tak nakładam olej choćby i na te pięć minut. Myślę, że to właśnie dzięki temu moje pasma nie mają się tak źle, choć ostatnim razem nożyczki widziały w czerwcu, czyli niecałe pół roku temu! 

Jeśli chodzi o przyrost, to tym razem dostałam to, na co zasłużyłam, czyli prawie nic. :P W tym miesiącu nie stosowałam absolutnie żadnej wcierki. Nie znalazłam też czasu dla metody inwersji, którą obiecałam sobie wprowadzić do listopadowej pielęgnacji. Dziś miarka pokazała 67,5 cm, co daje 5 mm przyrostu w ciągu 30 dni. 

Mimo wszystko, tak jak wspominałam już kilkukrotnie i tak jak głosi tytuł posta, za pięć dni nadchodzi data X, czyli umówiona wizyta u fryzjera. Ostatni raz we włosowym przybytku byłam równo rok temu - także na początku grudnia. Od tamtego czasu włosy obcinałam wyłącznie sama i cieszę się, że udało mi się jako tako zachować normalny kształt fryzury (jasne że mistrzowskie cieniowanie to to nie jest, ale widywało się gorsze przypadki. :D) Chciałabym podciąć ~5 cm, ogarnąć cieniowanie i pasma przy twarzy, które są za długie, za grube i nie układają się za dobrze. Chodziły za mną myśli o drastycznym cięciu i pozbyciu się jakiejś połowy włosów, ale... chyba jednak za bardzo je lubię! ;) A teraz obiecany spoiler, czyli... 




... czyli porównanie tego, jak moja czupryna wyglądała rok temu, a jak wygląda dziś! W 12 miesięcy udało mi się uhodować naprawdę sporo zadbanych włosów i nieskromnie mówiąc, jestem z nich dumna. :) Nie są to włosy, które kogokolwiek zachwycają, gdybyście minęły mnie na ulicy, na pewno nie zwróciłybyście na nie większej uwagi. Jedyna osoba, której zdarza się powiedzieć coś miłego na ich temat to mój Luby, ale on po prostu jest cwany i wie, czym mnie udobruchać. :D Pogodziłam się z tym, że nigdy nie będę miała burzy fal, o jakiej od zawsze marzyłam i zaakceptowałam to co mam. I strasznie się cieszę, że udało mi się z nimi dojść do ładu! Patrząc na te zdjęcia wiem, że *dwa lata włosomaniactwa nie poszły w las! :) Więcej zdjęć z minionego roku i efekt wizyty u fryzjera zobaczycie w przyszłym tygodniu. :)

*wiem, że zdjęcia są sprzed roku, a ja mówię o dwóch latach, ale po prostu to są najwcześniejsze zdjęcia, do których mogę się odnosić. Na początku przygody ze świadomą pielęgnacją, czyli pod koniec 2012 roku nie myślałam o tym, że uwiecznianie włosów ma jakikolwiek sens. ;)

Jak Wasze włosy miewały się w minionym miesiącu? Mam nadzieję, że o wiele lepiej, niż pogoda za oknem - bo ta ostatnio mocno daje w kość!
 Miłego tygodnia!♥

czwartek, 27 listopada 2014

114. I Heart Make Up - Go Pallete! - róż, brązer, rozświetlacz + 6 cieni: Jak się sprawują + propozycja makijażu.





Hej! Nazbierało mi się naprawdę mnóstwo produktów, o których chciałabym opowiedzieć, a na co wcześniej zwyczajnie brakowało mi czasu i zapału. Jednym z takich kosmetyków jest właśnie ta paletka, która wpadła w moje łapki we wrześniu. Jako że dawno nie było u mnie niczego kolorowego, dziś zapraszam na recenzję połączoną z propozycją nieco mocniejszego makijażu. Zapraszam serdecznie! 

Paletka zdaje się być spełnieniem marzeń dla amatorki. Róż, bronzer, rozświetlacz, matowy beż i pięć całkiem ładnych cieni to przyjemny zestaw na początek. W dodatku za cenę około 22 złotych wydaje się być naprawdę fajną opcją dla osoby, która nie chce wydawać sporo pieniędzy na kolorówkę. Jeśli chciałybyśmy kupić osobno takie produkty, to nawet inwestując w najtańsze firmy koszty byłyby o wiele większe. 






I tak też właśnie sobie pomyślałam, kiedy zobaczyłam ją w ofercie sklepu kosmetyki z Ameryki. Stwierdziłam, że za cenę tych 20 paru złotych nie mam zbyt wiele do stracenia, a nawet jeśli bronzer i rozświetlacz (na których najbardziej mi zależało) okaże się nietrafiony, to po prostu posłużą mi jako cienie. 

Pierwszym zaskoczeniem, a jednocześnie małym rozczarowaniem po tym, jak otworzyłam paczuszkę było... samo opakowanie i jakość wykonania. Choć na zdjęciach nie wygląda tak tragicznie, to na żywo po prostu widać, że ten plastik rozleci się przy najlżejszym upadku. Szczerze mówiąc zawsze się o nią boje, kiedy wrzucam ją do torby. Sam wygląd też nie zachwyca, paletka wygląda trochę jak z odpustu. Nie mniej jednak, za cenę tych 20 paru złotych można jej to wybaczyć. Jak wobec tego przedstawia się pigmentacja, trwałość i czy jestem zadowolona z efektów, jakie daje?


 



Nie za wiele niestety widać (zdjęcia wykonywane w całkiem sztucznym oświetleniu :c), ale coś zawsze. Najniżej widzimy bronzer, róż i rozświetlacz. Cienie ponumerowane są w takiej kolejności, w jakiej znajdują się na paletce od beżu począwszy.

Bronzer w rzeczywistości ma nieco chłodniejszy odcień. Tutaj nanosiłam go palcem, stąd taka pigmentacja. Przy nanoszeniu go pędzlem tworzy lekką chmurkę koloru, którą naprawdę bardzo trudno zrobić sobie jakiekolwiek plamy. Na skórze wygląda bardzo naturalnie i jest niemal niewidoczny. Nie nadaje się więc do klasycznego konturowania (modelowania kształtu twarzy), a jedynie do leciutkiego podkreślania kości policzkowych, ocieplania. Ja namiętnie używam go do podkreślania załamania powieki i w tej roli spisuje się bardzo dobrze.

Róż ma mocniejszą pigmentację od bronzera. Ma też dość dziwny odcień i moim zdaniem lepiej spisałby się na bardziej chłodnym typie urody. U siebie wolę lżejsze, bardziej brzoskwiniowe kolory. Mimo wszystko dość często go używam. Łatwo się nakłada, dobrze współpracuje zarówno z podkładem płynnem, jak i mineralnym.

Rozświetlacz - czyli kółko na paletce - mieni się dzięki malutkim drobinkom. Zaraz po nałożeniu daje bardzo ładny, naturalny efekt na twarzy. Naprawdę go lubię, ale cały sęk w tym, że to właśnie on najszybciej znika. Nie wiem, czy ma to związek z tym, jak go nakładem, czy po prostu już taki jest. W zależności od światła czasami zdarza mu się połyskiwać takim bardzo bladym odcieniem różu (bardzo ciężko mi opisać ten efekt). Mary od The Balm to to na pewno nie jest, ale w gruncie rzeczy jestem w stanie się z nim dogadać.

Jak widać, najbardziej eksploatowanym elementem paletki jest beżowy, matowy cień (1). Bardzo go lubię i sięgam po niego codziennie! Z jego pomocą matowię łuk brwiowy i całą powiekę górną i dolną. Jest ciut jaśniejszy od mojego naturalnego odcienia, dobrze wyrównuje koloryt, utrzymuje się bez bazy cały dzień. (2) to cień w odcieniu troszkę zbliżonym do rozświetlacza, ale mocniej się mieniącym. Na skórze jest niemal transparentny - widać sam połysk, nie daje koloru. Dopiero na mokro można nim otrzymać dość ładny, szampański kolor. W sam raz do rozświetlenia wewnętrznego kącika. Cień (3) to zdecydowanie trudniejszy kolor. Dość rzadko go używam. Niby to bardzo wyblekła śliwka z drobinkami, ale bardzo trzeba się napracować, żeby kolor na powiece był taki, jak w paletce. Do tego posiada sporo drobinek, lubi się obsypywać i po prostu się nie lubimy. Cień (4) - to bardzo ładne, połyskujące złoto. Zobaczycie go na dzisiejszym makijażu. Ma mnóstwo drobinek, prościej się z nim pracuje, niż z poprzednikiem. Przedostatni cień - (5) także nie należy do moich ulubionych. Ma ziemisty kolor i - znów - dość sporo drobinek. Ciężko mi znaleźć dla niego miejsce na moim oku, myślę, że bardziej pasowałby niebieskiej tęczówce. Ostatni cień to mój zdecydowany ulubieniec. (6) to bardzo głęboki fioleto-śliwko-szary. W paletce widać w nim drobinki, ale na skórze zdecydowanie schodzą one na dalszy plan. Pigmentacja znów nie jest zachwycająca, lubi się osypywać, ale umiejętnie nałożony na mokro wygląda bardzo ładnie.

Aby pokazać Wam możliwości paletki postanowiłam zmalować mocniejszy, wieczorowy makijaż angażując w niego jak najwięcej elementów składowych kosmetyku. Wyszło o tak:





Na twarzy całe trio, czyli róż, rozświetlacz i bronzer. O ile różu spokojnie możecie się dopatrzyć na policzkach, o tyle dwa pozostałe elementy są niemal niewidoczne. Bronzer, jak wspominałam, jest niemal nieuchwytny. Efekt jaki daje jest bardzo delikatny i ciężko jest zauważyć granicę, gdzie kończy się linia jego aplikacji. Lubię w nim to, bo rano, gdy chcę go użyć, nie muszę zbytnio nad tym myśleć. Jego znikoma pigmentacja wybacza wszelkie błędy, ale do mocnego uwydatniania kości policzkowych z pewnością sie nie nadaje.

Rozświetlacz z kolei najładniej mieni się w świetle dziennym. W świetle sztucznym, jakie padało na mnie podczas zdjęć, wychodzą na wierzch te wspomniane, leciutko różowawe tony, które mieszają się z różem. Nie wygląda to źle, ale na pewno znajdą się osoby, którym takie efekt będzie przeszkadzał.

Produkty spoczywają na mineralnym podkładzie matującym z Annabelle Minerals, o którym na pewno jeszcze przeczytacie. Na podkładach płynnych wszystko wygląda i zachowuje się bardzo podobnie. Jedynie bronzer nałożony na drogeryjny fluid daje nieznacznie mocniejszy efekt.





Jeśli chodzi o makijaż oczu, to tutaj wykorzystałam cztery cienie i bronzer. Cała powieka, aż po łuk briowy zmatowiona jest jasnym beżem. Nim też czyściłam skórę z obsypujących się ciemniejszych cieni. W wewnętrznym kąciku nałożyłam cień numer (2) i nieco uspokoiłam go beżem, aby nie błyszczał zbyt mocno. Środkowa część powieki to złoty cień (4). Jego nakładałam palcem zwilżonym leciutko wodą termalną. W ten sposób najmniej się osypuje i ma mocniejszą pigmentację. Zewnętrzny kącik to ostatni, najciemniejszy cień. Załamanie powieki podkreśliłam bronzerem, który w tej roli jest naprawdę fenomenalny! W tej roli używam go nawet wtedy, kiedy nie mam na nic siły i chęci, a oczy podkreślam tylko tuszem. Ładnie powiększa i otwiera oko, pozostając przy tym niemal niewidocznym. Przy linii rzęs nałożyłam matowy, czarny cień.





Czy jestem zadowolona z tej paletki? Z jednej strony spisuje się naprawdę nieźle, ale z drugiej - ma sporo słabych stron. Na dobrą sprawę naprawdę trafione cienie to beż, złoto i ten najciemniejszy, fioletowawy. Bardzo dobrze dogaduje się z bronzerem, ale róż nie do końca trafia w mój odcień cery. Cóż, takie jest już ryzyko kupowania gotowego kompletu. Rozświetlacz jest naprawdę ładny, ale znika z twarzy tak szybko, że często z niego rezygnuję, bo wiem, że za parę godzin i tak nie pozostawi po sobie ani śladu. Może nałożony na mokro trzymałby się lepiej, ale z drugiej strony - nie potrzebuję aż takiego mocnego efektu glow.

Na pewno nie zdecydowałabym się na ten produkt po raz kolejny. Wolałabym zainwestować w którąś z paletek MUR i do tego rozejrzeć się za ładnym bronzerem. W ostateczności jednak nie narzekam, bo jak za taką cenę jest naprawdę przyzwoicie. Fakt - mogłoby być lepiej, ale nie można wymagać cudów. ;) Tę paletkę z czystym sercem mogę polecić osobom, które dopiero zaczynają z makijażem i szukają pierwszego zestawu. Tutaj niczym nie da się zrobić sobie krzywdy, cienie są fajnym, błyszczącym akcentem zwłaszcza na zbliżający się okres karnawałowo - sylwestrowy, a i w razie zawodu zbyt wiele się nie traci. Myślę, że lepiej na początku kupić taką gorszą jakościowo paletkę i uczyć się tego, co w makijażu twarzy nam odpowiada, niż od razu rzucać się na Mary Lou Manizer i Bahama Mama. No chyba, że ktoś ma nieograniczone środki finansowe... ;)

Jak Wam się podoba ta paletka? :)

poniedziałek, 24 listopada 2014

113. Znacznie więcej, niż oczyszczanie! Biały Jeleń - PRObiotic - specjalistyczna emulsja do higieny intymnej.





Hej! Do tej pory Biały Jeleń kojarzył mi się wyłącznie z ponadczasowymi białymi mydłami, a Wam? Choć od kilku lat w drogeriach można napotkać także inne produkty tej firmy, nigdy jakoś nie znalazły się w moich zbiorach. Dlatego kiedy na profilu Białego Jelenia pojawiła się informacja o naborze do testów tej emulsji z przyjemnością się zgłosiłam i ze zniecierpliwieniem wyczekiwałam swojej przesyłki. Miałam co do tego produktu bardzo wysokie wymagania i byłam niezwykle ciekawa, czy będzie on w stanie je spełnić. Jeśli i Wy jesteście zainteresowane, serdecznie zapraszam!
 
Jak już zdarzyło mi się wspomnieć, mieszkam w internacie. Ja i jakieś 60 innych osób codziennie doświadczamy wątpliwej przyjemności korzystania ze wspólnych łazienek na korytarzu. Możecie więc sobie wyobrazić, ile bakterii i paskudztw rzuca się na mnie każdego dnia! W większości sytuacji po prostu nie sposób ich uniknąć. Od ponad roku dość znacząco odbija się to na moim organizmie. Przejawia się to przede wszystkim dyskomfortem okolic intymnych. Delikatne pieczenie i upławy pojawiały się najczęściej w czasie owulacji, podczas miesiączki i w ciągu kilku dni przed nią i kilku tuż po. Niby nic wielkiego, ale jednak uprzykrzały życie. Taki stan rzeczy utrzymywał się ponad rok... dopóki w moje ręce nie trafił Biały Jeleń!





Emulsję otrzymujemy w plastikowej butelce o pojemności 300 ml zapakowanej w dodatkowy kartonik. Na nim znajduje się cała masa informacji. Najważniejsze z nich są umieszczone także na tylnej ścianie plastiku. Sama butelka jest wyposażona w wygodny dozownik, który można przekręcić, uniemożliwiając tym samym wydobywanie się płynu. Całość jest bardzo szczelna i bez obaw mogę ją przenosić w kosmetyczce czy w walizce. Emulsja ma biały kolor i kremowo-wodnistą konsystencję. Jest szaleńczo wydajna! Zużycie, jakie widzicie na zdjęciach to efekt codziennego użytkowania. Przy takich prognozach wynika, że takie opakowanie wystarczy mi przynajmniej na kolejne dwa miesiące, z czego się bardzo cieszę. 

Kolejnym pozytywnym zaskoczeniem jest bardzo przyjemny skład produktu.

Skład: Aqua, Cocamidopropyl Betaine, Sodium C14-16 Olefin Sulfonate, Decyl Glucoside, Trimethylolpropane Trioleate, Laureth-2, Lactose, Milk Protein, Bifida Ferment Lysate Glycerin, Lactitol, Xylitol, Leuconostoc/Radish roqt Ferment Filtrate, Lonicera Japonica Flower Extract, Lonicera Caprifolium Extract, Populus Tremuloides Bark Extract, Gluconolactone, Lactic Acid, Elhalkonium Chloride Acrylate/HEMA/Styrene Copolymer, Allantoin, PEG-6 Caprylic/Capric Glycerides, C12-13 Alkyk Lactate, Tetrasodium EDTA, Propylene Glycol Red Clover Extract, Bacillus subtilis, Panthenol, Parfum. 


Bazę myjącą kosmetyku stanowią delikatne detergenty. Prawdę powiedziawszy, nie wyobrażam sobie używać do higieny intymnej żelu zawierającego sls i inne mocne surfakanty! W moim wypadku po dwóch dniach takiego oczyszczania odczuwam ból i poważny dyskomfort. W tym wypadku mogę czuć się spokojna. Wysoko w składzie widzimy laktozę, która ma za zadania nawilżyć skórę. Dalej mamy proteiny mleczne, wartościowe ekstrakty oraz obiecane przez producenta probiotyki. Coż takiego nam gwarantują?


Działanie Bacillus subtilis
- regularne stosowanie powoduje sukcesywne zasiedlanie miejsc intymnych bakteriami probiotycznymi zapobiegając rozwojowi organizmów chorobotwórczych;
- dodatek kwasu mlekowego oraz obecność szczepu probiotycznego obniża pH co zapobiega rozwojowi organizmów patogennych
- łagodzi podrażnienia miejsc intymnych
- wspomaga leczenie infekcji grzybiczych 

(ze strony producenta)





Emulsja jest naprawdę niezwykle delikatna. Po jej użyciu nie ma uczucia ściągnięcia czy wysuszenia. Łagodzi świąd i pieczenie, co mogę stwierdzić z całą pewnością! Na długi weekend zapomniałam jej zabrać do domu, więc przez cztery dni byłam skazana na używanie drogeryjnego żelu. Po tych kilku dniach bez Jelenia naprawdę czułam się źle! Powrócił dyskomfort, uczucie przesuszenia i lekkie pieczenie. Po powrocie do emulsji już po pierwszym myciu wszystko wróciło do normy.

Producent obiecuje nam profilaktykę rozwoju organizmów chorobotwórczych przy regularnym stosowaniu emulsji. I z tym zgadzam się w stu procentach! Odkąd Biały Jeleń zagościł w mojej kosmetyczce, jeszcze ani razu nie doświadczyłam żadnych objawów rozwijającej się infekcji. Jak dotąd nie było miesiąca, w trakcie którego nie czułabym, że coś jest na rzeczy. Teraz już mogę o tym zapomnieć!

Ten produkt śmiało mogę nazwać moim niezbędnikiem. Wątpiłam, czy coś takiego, jak zwykły żel do higieny intymnej może pomóc w tak fatalnej sytuacji, w jakiej od przeszło roku się znajduję. Na szczęście okazało się, że ta emulsja jest niezwykłym produktem, który w tak prosty sposób rozwiązuje naprawdę duże problemy!







Jak dotąd nie zdarzyło mi się natrafić na ten produkt w sklepie. Jeśli wiecie, gdzie można go kupić stacjonarnie, koniecznie dajcie znać! Oczywiście bez problemu można się w nią zaopatrzyć na stronie producenta o tutaj. Produkt kosztuje nieco ponad 18 złotych. Myślę, że cena nie jest wygórowana, tym bardziej, że wydajność jest naprawdę zdumiewająca! 

Komu mogę polecić ten produkt? Na pewno osobom, które borykają się z podobnymi problemami. Jeśli często nękają Cię infekcje intymne to może być antidotum! Może się świetnie sprawdzić jako profilaktyka wszelkich zakażeń dla kobiet uprawiających sport, korzystających z basenu czy łazienek na siłowniach, jeżdżących konno i na rowerze. Dla osób, które nie mają większych problemów ze zdrowiem intymnym zapewne jest to zbędny zakup.








Znacie inne produkty Białego Jelenia? A może używałyście tej emulsji? Koniecznie dajcie znać, jak spisały się inne Jelonki w Waszych kosmetyczkach! Nabieram ochoty na żel do mycia twarzy z tej serii. Jeśli okaże się tak delikatny, jak ta emulsja, to byłabym wniebowzięta. ;)


Produkt otrzymałam do testów za darmo. Fakt ten nie wpłynął na moją opinię - starałam się rzetelnie przedstawić jego działanie.

niedziela, 23 listopada 2014

112. Antyoksydanty w kosmetykach - przed czym nas chronią i dlaczego są tak ważne?



Czasem, choć zdecydowanie za rzadko, czuję, że edukacja w Polsce ma sens. Że jednak są takie tematy, które nie są tylko czystą teorią, które mają znaczenie w codziennym życiu dla przeciętnego człowieka. Tak było właśnie z tematem, o którym dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć. :) O przeciwutleniaczach i wolnych rodnikach w szkole słyszał każdy z nas, czy jednak każdy wie, że naprawdę warto o nich wiedzieć? Mam nadzieję, że po przeczytaniu tego wpisu już nikt nie będzie miał wątpliwości. ;)

Odnoszę wrażenie, że o przeciwutleniaczach nie mówi się zbyt dużo w naszym urodowym światku. Ileż to już czytałam postów na temat wielu, wielu dobroczynnych substancji, ale jakoś o tej konkretnej grupie związków nie widziałam zbyt wiele informacji. Może jest to spowodowane tym, że nie dają one natychmiastowego efektu. Po użyciu mocno nawilżającego kremu, natłuszczającego oleju czy jakiegoś komadogennego serum efekty widzimy natychmiast. Przeciwutleniacze jednak nie dają o sobie znać, nie widzimy, czy jakkolwiek działają na naszą skórę. Trzeba jednak wiedzieć, że odwalają kawał dobrej roboty i warto wprowadzić je do swojej codziennej pielęgnacji! Aby zrozumieć, po co naszej skórze potrzebne są antyoksydanty, trzeba zrozumieć mechanizm działania rodników. Ostrzegam, będzie długo! Uzbrójcie się w herbatkę, najlepiej zieloną. ;)



Czym są rodnik?

Rodnik to po prostu cząsteczka lub atom posiadająca niesparowane elektrony. Wszyscy zapewne pamiętamy, że elektron to cząstka elementarna o ładunku ujemnym, będąca elementem atomu, ale znajdująca się poza jego jądrem. Eletrony są umieszczone wokół jądra nieprzypadkowo. Zajmują ściśle określone obszary, czyli orbitale atomowe. Orbitale znajdujące się najdalej od jądra to orbitale walencyjne, zawierające elektrony biorące udział w procesie tworzenia się wiązań chemicznych.

Atomy łączą się ze sobą poprzez uwspólnianie elektronów lub ich oddawanie i przyjmowanie. Ponadto każdy atom dąży do osiągnięcia dubletu lub oktetu elektronowego, czyli do utworzenia takiego wiązania, aby na swojej powłoce walencyjnej mieć dwa lub osiem elektronów. Widzimy więc, że elektrony lubią być w parze. Z tego też względu cząstka z niesparowanym elektronem, czyli rodnik, bardzo chce znaleźć sobie brakującego kompana, tym samym będąc bardzo niebezpieczna dla wszystkich innych cząsteczek wokół. Rodniki są bardzo aktywne, łatwo wchodzą w reakcje, niejednokrotnie niszcząc dane struktury lub zakłócając przebieg konkretnych procesów.


Jak rodniki działają na nasz organizm?

Rodniki, jak już wspominaliśmy, dążą do tego, aby zdobyć brakujący elektron. Niszczą więc wiele biologicznych struktur, które są niezwykle ważne dla prawidłowego funkcjonowania organizmu. Jako że mamy się skupić na antyoksydantach w kosmetykach, to konsekwentnie zajmiemy się działaniem rodników na skórę.




Rodniki mogą znajdować się wewnątrz lub na zewnątrz komórki. Te, które oddziałują na nią z zewnątrz mogą uszkodzić ceramidy cementu międzykomórkowego, a tym samym powodując nieszczelność i utratę wody. Prowadzi to do utraty nawilżenia, elastyczności i jędrności danego fragmentu tkanki. Ponadto mogą uszkodzić samą błonę komórek naskórka, co prowadzi do obumarcia komórki. Rodniki oddziałują także z włóknami kolagenu i elastyny - niszcząc je powodują utratę elastyczności skóry, jej zapadanie się i w efekcie zmarszczki. Rodniki chętnie atakują melanocyty, czyli komórki odpowiedzialne za syntezę melaniny - barwnika skóry chroniącego ją przed oddziaływaniem promieniowania UV. Ich uszkodzenie powoduje powstawanie przebarwień.

Rodniki, które mogą oddziaływać we wnętrzu komórki, powstają w normalnych procesach biochemicznych, takich jak oddychanie wewnątrzkomórkowe czy spalanie wielonasyconych tłuszczów. Jeśli prawidłowo się odżywiamy, a w naszej diecie nie brakuje antyoksydantów, to komórka z takimi rodnikami radzi sobie sama. Zdarza się jednak, że rodników tworzy się zbyt wiele lub nasza dieta jest uboga w przeciwutleniacze. Wtedy reaktywne rodniki wywołują ciąg reakcji, które w efekcie prowadzą do uszkodzenia bardzo ważnych struktur komórki. Rodniki najchętniej atakują związki nienasycone (zawierające podwójne lub potrójne wiązania, które najprościej rozerwać). Należą do nich między innymi RNA, DNA czy niektóre białka. Zniszczenie tak ważnych elementów komórki prowadzi do jej obumarcia, lub w najlepszym wypadku do mutacji i zmian w funkcjonowaniu. 

Wolne rodniki dostają się do naszego organizmu także na wskutek palenia papierosów i wdychania dymu tytoniowego, nadmiernemu opalaniu i korzystaniu z sauny. Nie bez wpływu pozostaje dziura ozonowa i zanieczyszczone środowisko (zwłaszcza wszechobecny smog i spaliny) a także przyjmowanie niektórych lekarstw, do których należą m.in antydepresanty.

Dobrze, skoro już wiemy, czym są i jak działają rodniki... to czym u diabła są przeciwutleniacze i jak mogą nam pomóc? 



Czym są przeciwutleniacze?

Przeciwutleniacze (inaczej antyoksydanty - dlatego cały czas tych nazw używałam zamiennie) to substancje, które blokują lub opóźniają procesy utlenienia - m.in tych, które powodowane są działaniem wolnych rodników. Dzielą się na naturalne i syntetyczne, a w kosmetykach i żywności pełnią różne funkcje. Przede wszystkim zabezpieczają przed psuciem się produktów (syntetyczne), ale i wspomagają naturalne reakcje obronne organizmu, pomagając nam tym samym w walce z rodnikami.

Jako że, jak wspomniałam, antyoksydanty w diecie to materiał na osobny elaborat, my dziś skupimy się na tych, które możemy spotkać w kosmetykach. Na poniższej grafice zebrałam tylko kilka roślin, które możemy spotkać w składach naszych kosmetyków, a które skutecznie wspomagają skórę w walce z rodnikami. Oczywiście rośliny te warto też włączyć do swojej codziennej diety! :)







Oprócz pokazanych roślin, przeciwutleniacze zawierają też: owoce granatu, maliny, borówki, łuski cebuli, melisa, mięta, owoce głogu, arnika, pestki winogron, bób, a nawet masło, wątroba i jaja.



Przeciwutleniacze w kosmetykach

Doszliśmy już do tego, że jak najbardziej warto wspomagać swój organizm od zewnątrz i dostarczać mu odpowiednio dużo antyoksydantów wraz z nakładanymi kosmetykami. Każda z nas zapewne lepiej lub gorzej opanowała sztukę rozszyfrowywania składów. Należałoby więc wiedzieć, czego szukać w INCI, aby mieć pewność, że dany produkt wspomoże naszą skórę w nierównej batalii z rodnikami. ;)

Przede wszystkim warto spojrzeć, czy używane przez nas kremy, sera czy toniki zawierają w swoim składzie ekstrakty z wyżej wymienionych roślin. Ważne są też inne, bardziej chemicznie brzmiące związki. Należą do nich:


  • witamina C - Ascorbic Acid - pełni rolę nie tylko przeciwutleniacza, ale i regulatora pH. Ma także właściwości rozjaśniające, pomoże więc w walce z przebarwieniami.
  • witamina E - Tocopherol Acetate - wspomaga płaszcz lipidowy naskórka, a także pełni rolę naturalnego konserwantu. Warto więc mieć ją pod ręką, gdy sporządzamy swoje własne kremy czy toniki.
  • Koenzym Q10 - Ubiquinone - znany nam z kremów anty - aging, ale przyda się nie tylko osobom 40+. Zapobiega powstawaniu zmarszczek i cellulitu.


 Mając w zanadrzu produkt zawierający któryś z wyżej wymienionych ekstraktów, a także te związki, możemy być pewni, że wspomagamy naszą skórę ze wszystkich sił. Chociaż antyoksydanty kojarzą nam się głównie z kosmetykami dla cery dojrzałej, warto się nimi zainteresować już teraz. Wszyscy przecież wiemy, że lepiej zapobiegać, niż leczyć. :) Przeciwdziałanie uszkodzeń komórek naskórka jeszcze za młodu sprawia, że dłużej będziemy mogły się cieszyć jędrną i gładką skórą bez głębokich zmarszczek. 

Ponadto przeciwutleniacze uszczelniają skórę i zapobiegają utracie wody. Są więc wskazane dla posiadaczek cery suchej jako dodatkowe wsparcie w nawilżaniu cery.

Na koniec nie sposób nie wspomnieć o jeszcze jednej, bardzo ważnej rzeczy...


Wolne rodniki mogą znajdować się w naszych kosmetykach!


Jak? Otóż kosmetyki składają się z podobnych substancji, jakie występują w naszych komórkach. Zawierają szereg związków organicznych, a przede wszystkim - bardzo wartościowe - nienasycone kwasy tłuszczowe. Jak już ustaliliśmy, rodniki najchętniej atakują właśnie takie związki, które zawierają wiązania nienasycone.

Podczas korzystania z kosmetyku rodniki znajdujące się w tlenie atmosferycznym przedostają się do wnętrza naszego kremu. Tam oddziałują z nienasyconymi wiązaniami w kwasach tłuszczowych, utleniając je do organicznych wolnych rodników! Skutki są opłakane, bo nie dość, że nasz krem traci pielęgnacyjne właściwości, to jeszcze może zaszkodzić. Nanosząc taki krem z organicznymi rodnikami na twarz, jak można się domyśleć, o wiele bardziej sobie szkodzimy niż pomagamy. 

Oczywiście, jak zawsze można temu zaradzić. Przede wszystkim warto, (naprawdę warto!) wybierać kremy i sera (liczba mnoga od serum...?) w opakowaniach typu airless. Nawet zwykła tubka jest o niebo lepsza niż tradycyjny słoiczek! Takie opakowanie to nie tylko ochrona przed utlenianiem się wartościowych związków naszego kremu, ale także przed przedostawaniem się bakterii z naszych dłoni do wnętrza produktu. Ponadto bez wyrzutów sumienia możemy taki krem komuś pożyczyć, np. podczas jakiegoś wyjazdu, nie obawiając się, czego nasz znajomy nam do kosmetyku wraz z palcami napakuje. 







Kolejną ważną rzeczą, o której należy pamiętać jest właściwe przechowywanie kosmetyków. Nawet pudełeczko airless nie uchroni nas przed utlenianiem się składników, jeśli będziemy je przechowywać na nasłonecznionym parapecie. Należy też przestrzegać terminów przydatności kosmetyków! Nawet jeśli nie zauważamy jeszcze żadnych zmian na przeterminowanym kremie i tak nie warto ryzykować jego dalszym użytkowaniem. Po minięciu czasu wyznaczonego przez producenta przestają działać konserwanty zawarte w formule produktu, co znów prowadzi do powstawania organicznych rodników.

Uff, aż sama nie spodziewałam się, że będzie aż tak długo! Mam jednak nadzieję, że ktokolwiek przebrnął przez mój elaborat i szczęśliwie dotarł do tego momentu. Wszystkim tym bohaterom z tego miejsca serdecznie dziękuję i gratuluję!

A Wy, pamiętacie o przeciwutleniaczach w swojej codzienne pielęgnacji? Ile z informacji zawartych w tym poście było Wam wcześniej znane? Koniecznie dajcie znać, czy macie ochotę czytać takie bardziej urodowonaukowe teksty i czy powinnam myśleć nad kolejnymi!

Pozdrawiam cieplutko i życzę miłego tygodnia! :))

piątek, 21 listopada 2014

111. Spotkanie autorskie z Anwen!



Cześć! Dzisiaj mam dla Was krótką relację ze spotkania z pewną osobą, której chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. :)



Spotkanie odbyło się w Krakowie w pewnym bardzo przyjemnym, acz ciężkim do zlokalizowania miejscu w pobliżu Rynku. Oprócz Ani, bohaterki wieczoru, mogłyśmy też poznać Alinę z bloga alinarose.pl, którą zapewne też wszystkie doskonale znacie. To ona prowadziła rozmowę z Anią, dopóki do głosu nie doszły uczestniczki. :)

Wiecie co? Jak je zobaczyłam, dosłownie oniemiałam. Tyle razy widziałam je przecież na zdjęciach, ale na żywo prezentują się po prostu zjawiskowo! Fotografie nawet w połowie nie oddają ich uroku i kobiecości. :) Obie też mają piękne głosy i bardzo ładnie się wypowiadają, co przecież nie jest proste w obliczu stresu.

Spotkanie miało bardzo luźny charakter i myślę, że wszystkie czułyśmy się bardziej jak na babskich pogaduchach. :) Alina i Ania na początku rozmawiały trochę o książce, trochę o blogowych poczynaniach. Potem do głosu doszły uczestniczki ze swoimi pytaniami, które były bardzo różne - od włosowych porad i wątpliwości, po te nieco bardziej prywatne kwestie. Słuchanie dziewczyn i Ani było jak przysłuchiwanie się rozmowie dobrych znajomych - nie było czuć żadnego skrępowania czy dystansu!

Na końcu nastąpiło to, na co wszystkie najbardziej czekałyśmy, czyli.. podpisywanie książek. :) Oczywiście wcale nie trzeba było posiadać własnego egzemplarza, żeby móc zamienić z Anwen kilka słów. Każdej z nas poświęciła kilka minut. Cały czas była przy tym taka radosna i uśmiechnięta, jakby robiła to od lat. Naprawdę ją podziwiam, bo wiem, że ja w takiej sytuacji zamieniłabym się w czerwoną galaretkę. :) Do tego wystarczyło popatrzeć na nią przez chwilkę żeby dostrzec, jaką jest ciepłą i miłą osobą! Zresztą, kiedy Ania powitała mnie słowami o, mamy kolejną długowłosą piękność! to aż szybciej zabiło mi serce. :p




Oczywiście zdjęcie jest nieostre, jak wyszłam paskudnie, a do tego podwinęła mi się spódnica, ale to w końcu ja. Nie wymagajmy zbyt wiele od tragicznych przypadków. :D Przynajmniej mam super pamiątkę! 

Co do samej książki, to jeszcze nie zdążyłam jej zbyt wnikliwie przeglądnąć, ale powiem Wam jedno - jest przepiękna! Pod względem estetycznym jest po prostu cudna, a i o wartość merytoryczną nie ma się co martwić. Myślę, że jeśli macie wokół siebie kogokolwiek, kto choć troszeczkę jest zainteresowany tematem, to na pewno będzie zachwycony z takiego prezentu. :)

Ze spotkania wyszłam uśmiechnięta od ucha do ucha i tylko troszkę żałuję, że nie zdążyłam zamienić kilku słów z Aliną. Jednak i ona miała wokół siebie niezły krąg rozmówczyń, a ja po prostu nie mogłam zostać tam tak długo, żeby doczekać się na swoją kolej. :)

Nie pozostaje mi nic innego, jak jeszcze raz pogratulować Ani pięknej książki i życzyć kolejnych sukcesów! :)

P.S
Kasia! Widziałam Cię! I tylko czekałam, aż będę mogła Cię zaczepić, ale uciekłaś przed końcem rozmowy! Od razu poznałam Twoje włoski, mimo tego, że były mniej pofalowane, bo pogoda mówiła, że będzie wilgotno. :)) 

Może i Wy miałyście okazję poznać Anię w Warszawie? Albo co gorsza, byłyśmy dzisiaj razem na spotkaniu na Placu Wszystkich Świętych i o tym nie wiedziałyśmy? :))

Miłego weekendu! 


niedziela, 16 listopada 2014

110. Bioluxe - Krem z ekstraktem z zielonej herbaty. Tak wiele za tak niewiele?






Hej! Dziś chciałabym Wam naprawdę szybciutko opowiedzieć o pewnym kremie, który trafił do mnie całkowicie przez przypadek. Wrzuciłam go do koszyka w drogerii Jaśmin (obowiązkowy punkt na kosmetycznej mapie Krakowa!), bo akurat brakowało mi kilku złotych do kwoty, od której przyznawane są pieczątki na karcie rabatowej. Jak spisuje się rosyjski kosmetyk z ładnym składem za śmieszne pieniądze? Zapraszam dalej!

Krem zapakowany jest w białą, miękką i giętką tubkę o pojemności 40 ml. Jest to o 10 ml mniej, niż oferuje nam większość firm. Mimo to krem jest bardzo wydajny i przy niemal codziennej aplikacji mam go jeszcze całą masę! Opakowanie może i nie zachwyca walorami estetycznymi, ale przynajmniej jest trwałe. Cała przyjemność kosztuje około 5 złotych.




Skład (INCI): Aqua, Cetearyl Alcohol, Cocoglycerides, Stearic Acid, Camellia Sinensis Leaf Extract (organiczny ekstrakt z zielonej herbaty), Cocos Nucifera Oil (olej kokosowy), Helianthus Annuus Sed Oil (olej słonecznikowy), Glycerin, Potassium Hydroxide, Parfum, Benzyl Alcohol, Benzoic Acid, Sorbic Acid

Skład, jak na kosmetyk tak tani, jest naprawdę przyzwoity. Wysoko widzimy obiecany ekstrakt z zielonej herbaty, tuż za nim olej kokosowy i słonecznikowy. Generalnie, jak za pięć złotych jest i tak więcej, niż można by było wymagać. ;) Są jednak osoby, które z kokosem na twarzy kompletnie nie mogą się dogadać. Jeśli należycie do takowych, to raczej nie ma się co łudzić, że ten krem Wam podpasuje.

Co z działaniem? Krem dosyć szybko się wchłania. Zdarza mi się używać go pod makijaż, ale w tej roli jednak mam innych faworytów. Częściej wklepuję go za to wieczorem lub po demakijażu. Dzięki niemu moja skłonna do wysuszeń cera pozostaje nawilżona i ukojona. Podejrzewam, że gdyby nie cudotwórcze serum z kwasem hialuronowym, to ten kremik nie dałby sobie rady. Nie mniej jednak, jako dodatek spisuje się naprawdę dobrze. 





Producent poleca ten krem posiadaczkom cery tłustej i mieszanej. Jak najbardziej się z tym zgadzam. Ekstrakt z zielonej herbaty ma właściwości tonizujące, zwężające pory i regulujące wydzielanie sebum. Trudno ocenić mi te aspekty, bo oprócz kremu używam wielu innych produktów pomagających mi w walce z moją mocno mieszaną cerą. Nie mniej jednak, w trakcie użytkowania tego kremu stan mojej skóry wciąż się poprawia, niedoskonałości i wypryski już coraz rzadziej się pojawiają, a i przetłuszczanie widocznie się zmniejszyło. O tym, jak wygląda moja codzienna pielęgnacja twarzy pisałam tutaj.

Podsumowując, jestem zadowolona z działania tego kremu. Wrzucając go do koszyka nie wiązałam z nich zbyt dużych nadziei i byłam przygotowana na to, że zużyję go jako krem do rąk. Jeszcze większych obaw nabrałam po tym, jak Gumi napisała mi, że u niej zupełnie się nie sprawdził. Okazał się jednak, że taki niepozorny produkt może być naprawdę całkiem miłym, pozytywnym zaskoczeniem. :)






Krem można kupić na przykład tutaj. Dostępny jest także brat bliźniak tego produktu z olejem avocado. O obu tych kosmetykach pisała kiedyś Aerinn i także je sobie chwaliła (link do jej posta - klik). Myślę, że za taką cenę spokojnie można dać szansę tej firmie, a w razie czego krem bez żalu zużyć na stopy czy dłonie. Sama na pewno jeszcze kiedyś wrócę do wersji z zieloną herbatą. :)

Wam też zdarzyło się kiedyś trafić na godny polecenia produkt za grosze? A może miałyście ten krem i się na nim zawiodłyście? 
Miłego poniedziałku! :)

czwartek, 13 listopada 2014

109. Wishlista na zimę!






Hej! :) Dziś mam dla Was szybki i przyjemny post. Bo która z nas nie lubi pomarzyć sobie o rzeczach, które od dawna chciałaby mieć w swoich łapkach? :) Jako że wielkimi krokami zbliżają się święta, a zaraz po nich moje urodziny, oznacza to - nieznaczy, ale zawsze - przypływ gotówki. Przedstawiam więc rzeczy, które chciałabym zakupić w ciągu najbliższych miesięcy. Część z nich pewnie jeszcze długo pozostanie w strefie marzeń, ale część mam nadzieję dorwać przy najbliższej okazji. Lubię czytać Wasze chciejlisty, więc mam nadzieję, że i Wy z chęcią rzucicie oko i może czymś się zainspirujecie. A może trafi tu jakiś zagubiony samiec szukający pomysłu na prezent pod choinkę dla dziewczyny i choć troszkę mu pomogę? :)











1. Ciepły sweterek || Rozkloszowana spódniczka


Ciepłe, wełniane sweterki to takie elementy garderoby, które absolutnie nigdy mi się nie znudzą! Uwielbiam oglądać zimowe witryny sieciówek właśnie za te milusie cuda. W mojej szafie jest kilka sztuk, ale... ale wszystkie są jakieś nietakie. Jedne za małe, inne wyciągnięte, zabarwione, gryzące, sprane... Szczerze mówiąc, nie mam ani jeden sztuki nadającej się do ludzi. :< Marzy mi się biały, szary lub jasnoróżowy ze splotem. 

Co do spódniczki, to jest to moja realna potrzeba od ładnych kilku miesięcy! Ostatnio już całkiem odzwyczaiłam się chodzić w spodniach. Na co dzień noszę spódnice i sukienki, a jak już zakładam coś z nogawkami, to są to dresy, ewentualnie legginsy. Choć mam kilka sukienek, które naprawdę lubię, to w mojej szafie zdecydowanie brakuje czarnej, prostej, lekko rozkloszowanej spódnicy przed kolano. Szukam i szukam i nigdzie nie mogę znaleźć odpowiedniej! A jak już znajduję, to cena... cóż.

Sweterek: klik || Spódniczka: klik





2. Zegarek  

Nie jest to moja realna potrzeba. Nawet nie jestem pewna, czy umiałabym z takiego bajeru korzystać. :D Nigdy nie nosiłam zegarków, ale ostatnimi czasy zaczęły się do mnie niesamowicie uśmiechać dosłownie zewsząd! Na insta wciąż trafiam na jakieś śliczne sztuki, na allegro wyskakują mi w proponowanych aukcjach, fejsbookowa ściana roi się od ofert sprzedaży. I kurczę, jak tu się nie zakochać w takich pięknych mapkach i łapaczach? Choć wiem, że na ebayu spokojnie mogę dostać takie za marne grosze, jakoś nie mogę się przekonać do zakupu. A Wy, nosicie zegarki? :)


Zegarek z mapą: klik || Zegarek z łapaczem snów: klik





3. Paletki cieni: Make Up Revolution || The Balm

  
Ich też nie mogę nazwać realną potrzebą. Nie mniej jednak, kurczę, marzy mi się jakaś paletka do pary z moim Sleekiem! Na pewno moja chcica jest silnie związana z prześladującą mnie od dłuższego czasu bezsennością. Dlaczego? Nie śpię, bo oglądam youtuba. :< I weź tu kobieto potem nie choruj na takie cuda!

Poważnie zapatruję się na paletki MUR; kuszą ceną, a ponoć zachwycają jakością. Najładniej uśmiechają się do mnie dwie: Death by Chocolate i Hot Smoked. Pierwsza ma piękne kolory, ale jakoś nie do końca przekonuje mnie motyw tabliczki czekolady. Jak dla mnie o wiele lepiej wyglądałaby zamknięta w tradycyjnej kasetce. Nie mniej jednak kilka cieni ma tak cudowne kolory, że najchętniej kupiłabym ją teraz, zaraz! Druga, uboższa o dwa kolory Hot Smoked jest po prostu przepiękna. Problem jest tylko taki, że ma dość intensywne kolory, a ja zwyczajnie nie mam okazji do noszenia takowych. 

Marzeniem, które na pewno długo nie doczeka się spełnienia są paletki The Balm. Wszystkie są tak piękne, że aż trudno stwierdzić, które bardziej. Mimo wszystko chyba najbardziej podoba mi się Balmsai. Ma zarówno spokojniejsze, jak i mocniejsze kolory, a wszystkie z nich są zdecydowanie moje. Nie mniej jednak szkoda mi wydawać aż tyle pieniędzy na paletkę cieni! Choć wiem, że na pewno służyłaby mi długo i dobrze, to jednak 100 zł na kosmetyk to nadal dużo za dużo. Może jeśli kiedyś moje zabawki zaczną na siebie zarabiać to pomyślę o takiej inwestycji. ;)



Death by Chocolate: klik || Hot Smoked: klik || Balmsai: klik







4. Ciepła czapka || Grube rękawiczki


Uwielbiam zimowe dodatki! Jakoś tak się złożyło, że wszystkie moje ciepłe czapki nie nadają się do użytku - brudne, wyciągnięte, odkształcone, zwyczajnie nieładne. Jedyna, która jest na chodzie jest zbyt cienka i bywa, że jest mi w niej zimno nawet teraz (tak, zdarza mi się chodzić już w czapce! Jestem strasznym zmarzluchem). Na ten sezon chciałabym rozejrzeć się za naprawdę ciepłą, szarą czapką. Podobno grey is new black, więc akurat powinna pasować do wszystkiego. :)

Jak wspomniałam, jestem okropnym zmarzluchem. A najbardziej marzną mi dłonie. Dlatego bez rękawiczek ani rusz! Zawsze mam je przy sobie i strasznie często zdarza mi się zgubić. Ostatnie grube rękawiczki zatraciłam gdzieś w Zakopanym. :< Chciałabym dorwać w rozsądnej cenie naprawdę cieplutkie szaraczki. :))

Czapka: klik || Rękawiczki: klik





A Wy, macie już swoje zakupowe plany na najbliższy czas? Może dzielimy którąś zachciankę?
Miłego weekendu! :)


środa, 12 listopada 2014

108. Olej arganowy - złoto czy tombak Maroka?







Hej! I znów nie pojawiłam się tu dłużej, niż planowałam. Mam nadzieję, że w tym miesiącu już więcej mi się to nie przydarzy. :)

Dziś chciałabym opowiedzieć o oleju, wokół którego krążą niemal legendy. W ostatnich latach marketing niesamowicie go sobie upodobał i niemal każda szanująca się firma ma w swoim asortymencie coś z ów olejem w składzie. Mowa oczywiście o oleju arganowym zwanym płynnym złotem Maroka. Spotkamy go w kremach, żelach, balsamach, odżywkach, szamponach... Czyli dokładnie tak samo jak mnóstwo innych olei. Jak czysty argan spisał się na moich włosach? Czy faktycznie okazał się taki fenomenalny? Zapraszam dalej! :)





Olejek, który wpadł w moje łapki mieścił się w bardzo funkcjonalnym, 30 ml opakowaniu z wygodnym atomizerem. Dozownik wypluwał cieniutki strumyczek olejku. dzięki czemu nie można było z nim przesadzić, nic się nie marnowało. Takie maleństwo starczyło mi na półtora miesiąca codziennego olejowania, co patrząc na jego rozmiary, jest imponującym wynikiem. Dokładnie ten olejek można kupić w osiedlowych drogeriach za 20 zł, ale z dostępnością arganu w sumie nie ma problemu. Inne buteleczki widywałam w aptekach i sklepach ekologicznych, mydlarniach. Można go też zamówić na stronach z półproduktami. Cena przeważnie jest podobna i waha się w granicach 15-20 zł za 20 - 30 ml.

Olejek, który miałam, miał piękny, złoty kolor i dość nienachalny zapach przypominający nieco przypieczone orzeszki. Wiem, że wiele osób nie jest w stanie znieść zapachu olejku arganowego, ale podejrzewam, że ten mój nie był na tyle czysty, żeby pachnieć aż tak intensywnie. Na włosach zapach był kompletnie niewyczuwalny. 

Olej dość szybko wchłaniał się we włosy (oczywiście tylko częściowo ;)) dzięki czemu nawet nakładając go do syta nie trzeba było się obawiać o brudną koszulkę czy poduszkę. Łatwo zmywał się nawet szamponem z łagodnym detergentem, po zemuglowaniu odżywką praktycznie sam spływał z włosów.  Nie zdarzyło mi się go nie domyć, co nie jest takie proste w przypadku oleju rycynowego czy makadamia. Po zmyciu, ale jeszcze przed nałożeniem odżywki włosy były bardziej miękkie niż w przypadku mycia bez olejowania. W duecie z dobrą odżywką tworzył naprawdę fajny zestaw zmiękczająco - dociążający. Po za tym same użytkowanie, dzięki wygodnej buteleczce, było bardzo wygodne. Choć olejek skończył mi się dwa dni temu, buteleczka już służy mi do innego produktu. :)

Podsumowując, moje włosy na ten olej reagowały naprawdę dobrze. Były miękkie i dociążone, nie puszyły się, ale nie zbijały się też w strąki... czyli zachowywały się dokładnie tak, jak po wszystkich innych olejach, jakie do tej pory testowałam. 


Miesiąc z olejem arganowym


Wrzucam zdjęcie, które widziałyście już w poprzedniej aktualizacji. Cały październik nakładam argan przed prawie każdym myciem - widać różnicę w nawilżeniu, włosy po prawej wyglądają zdecydowanie zdrowiej, a niesforne babyhair i pourywane włoski gładko przylegają do reszty włosów. Na zdjęciu po lewej widać, że na całej długości odstaje mi armia krótszych włosków, czego nie można już się dopatrzyć po prawej (abstrahując od różnicy w jakości zdjęć).

Cały sęk jednak w tym, że dokładnie tak samo moje kudełki zachowują się przy regularnym stosowaniu innych olei. Do tej pory testowałam rycynowy, oliwkę babydream, olejek Alterra, olej z pestek winogron, z pestek słonecznika, pestek arbuza i makadamia. Intensywny olejowy desant przeszły z pestkami winogron, Altterą i oliwką bd. Te trzy oleje, stosowane przed każdym myciem przez miesiąc i dłużej, dały mi dokładnie to samo, co olejek arganowy. A warto zaznaczyć, że za czasów Alttery i winogron moje włosy były w dużo gorszej kondycji. Te kilka miesięcy temu były o wiele bardziej przesuszone, łamliwe i kruche. 



Miesiąc z olejem z pestek winogron



Dla porównania wrzucam zdjęcia z marcowo - kwietniowej aktualizacji. W ciągu marca przed każdy myciem nakładałam olej z pestek winogron, a warto zaznaczyć, że wyjściowy stan moich włosów był na pewno dużo gorszy niż we wrześniu. 

Podsumowując, osobiście nie odkryłam w arganie nic nowego. Cieszę się, że dzięki Kornelii z bloga Addictet to cosmetics miałam okazję go przetestować, ale już więcej do niego nie wrócę. Za cenę 20 złotych mogę kupić olej działający identycznie, ale o dziesięciokrotnie większej objętości. Może moje włosy są mało wymagające pod względem olei, a może są zbyt zdrowe, żebym zauważyła niesamowitą różnicę. 

Nie twierdzę jednak, że ten olej nie może u kogoś wyrządzić furory. Może dla osób, które dopiero zaczynają przygodę z olejowaniem argan jest strzałem w dziesiątkę. Niemała kwota, jaką trzeba na niego wydać motywuje do regularnego stosowania, a na bardziej zniszczonych włosach faktycznie może działać cuda. 

Olej arganowy z powodzeniem można też wykorzystywać w pielęgnacji twarzy czy ciała. Kilkukrotnie nakładałam go na noc z kwasem hialuronowym (Moja aktualna pielęgnacja twarzy- klik), ale i tutaj nie zauważyłam fenomenalnych efektów, więc po tygodniu wróciłam do serum z nieco lżejszym olejem z pestek arbuza. Może cera bardziej przesuszona czy starsza byłaby bardziej zadowolona.





A Wy, stosowałyście ten słynny olej? Jak spisał się na Waszych włosach? A może wolicie go używać do innych celów? :)

wtorek, 4 listopada 2014

107. Aktualizacja włosowa #9 - Październik






Hej! :) Dziś mam dla Was nieco spóźnioną październikową aktualizację. U góry widzicie zdjęcie z dzisiaj - było już podsumowanie miesiąca w ogrodzie, w kuchni, przy ścianie, nad jeziorem i w górach, to teraz prezentuję je Wam przy Wawelu. :) Co w październiku działo się na mojej głowie, dlaczego pokochałam chłodny brąz i jaki mam plan na ostatni miesiąc przed umówioną wizytą u fryzjera? Zapraszam!

W tym miesiącu monotonia życia moich kudełków została przełamana dwoma fajnymi wydarzeniami. Zanim do nich przejdę, opowiem o październikowej rutynie. W ciągu poprzedniego miesiąca, jak od X lat, myłam włosy niemal codziennie - trzy, może cztery razy udało mi się je przetrzymać do dnia następnego, ale wtedy nadawały się tylko do związania, a tego nie lubię. O ile w kwestii oczyszczania było - jak na mnie - dość różnorodnie, bo używałam aż trzech produktów, tak odżywki i inne zabiegi były nudne. :) W tym miesiącu stosowałam:

  •   Garnier Ultra Doux z olejkiem z awokado i masłem karite, o którym mogłyście przeczytać tutaj
     
  • Szampon - aktywator wzorstu - Receptury Babuszki Agafii - była to 100 ml próbka, pisałam Wam o niej pokrótce w ostatnim denku tutaj; 
  • Biovax - szampon do włosów zniszczonych z d-panthenolem i esktraktem z cynamonu - który pokazywałam w tym samym poście, w którym prezentowałam denko Babuszki. Używam jakieś dwa tygodnie i póki co, tfu tfu, jest nie bez wad, ale w porządku.
     
  • Equilibra, odżywka do włosów z aloesem i proteinami jedwabiu - w poprzednim miesiącu (i w listopadzie zapewne też) to ona dostarczała mi protein - recenzję na pewno jeszcze przeczytacie. Używałam dwa - trzy razy w tygodniu, głównie przed myciem, a po myciu zmieszaną z innymi, emolientowymi odżywkami.
  • Biovax, Maska do włosów naturalne oleje - rozpływałam się na nią już tutaj. Mój Anioł. Nic dodać, nic ująć. ;) To ona fundowała mi mocne nawilżenie, używałam dwa - trzy razy w tygodniu. Niestety sięga dna, więc od kilku dni mocno jej skąpię, bo nadeszły chude tygodnie i pustki w portfelu.
  • Kallos, Maska do włosów z ekstraktem z banana - używana przed myciem, po myciu i w trakcie mycia uciekła naprawdę szybko. Pisałam o niej tutaj.
     
  • Olej arganowy - w październiku wylądował na mojej głowie naprawdę mnóstwo razy! Nie przesadzając, olejowałam prawie co każde mycie - tak przynajmniej cztery, pięć razy w tygodniu. :) Odrębny wpis na jego temat na pewno powstanie niebawem.
Pierwszym ciekawym wydarzeniem było... zrobienie szamponetki! Wybrałam sprawdzoną już dwukrotnie Joannę, co do której miałam pewność, że wypłucze się już przy pierwszym myciu. I tak też niestety - stety się stało, pomimo tego, że ów pierwsze mycie wykonałam odżywką, w nadziei, że zachowam kolor na dłużej. Strasznie mi się podobał! Nie różnił się jakoś niesamowicie od mojego naturalnego koloru, był troszkę ciemniejszy i chłodniejszy - i właśnie dzięki temu czułam się w nim o niebo lepiej. Moje naturalne włosy mają złotawo - rudawe refleksy, które bardzo lubię, ale które podkreślają moje wypieki i rumieńce na twarzy. W tym chłodniejszym, jasnym brązie moja cera wyglądała dużo, dużo lepiej.

(1) Mój naturalny - zdjęcie z września przy oknie (2) Po szamponetce - zdjęcie także przy oknie, więc można przyjąć, że oświetlenie było takie samo


Zdjęcia niestety są tragicznej jakości, ale kolor sam w sobie widać, mam nadzieję. :D Do farbowania mi jeszcze nie śpieszno, chciałabym poczekać z tym na pierwsze siwki. Przynajmniej wiem już, jaki kolor wybiorę - koniecznie chłodny brąz! :)

Drugim sympatycznym wydarzeniem był udany eksperyment z glinką zieloną, z okazji którego udało mi się nawet skrobnąć dla Was Niedzielę dla włosów. Jeśli przegapiłyście ten wpis, a borykacie się z oklapniętymi, skłonnymi do przetłuszczania włosami, to serdecznie Was do niego zapraszam - klik. Bardzo mnie ucieszyła objętość, jaką uzyskałam dzięki niepozornemu błotku. Jak tylko kupię odpowiednią odżywkę, to na pewno włączę ją do codziennej pielęgnacji. :)


Objętość po glince - niby nic szczególnego, ale jak na moje przyklapy - bardzo wiele! :)

Ponadto, jak wspomniałam, dzielnie olejowałam włosy niemal przed każdym myciem. Podobnie czyniłam już we wrześniu i ta czynność weszła mi w nawyk. :) Myślę, że to dzięki temu moje włosy trzymają się w całkiem niezłej kondycji, choć nożyczek nie wdziały już naprawdę długo. Co prawda dopatrzyłam się już niemałej ilości złamanych końcówek (które notorycznie urywam, nałóg nie do wyleczenia!), ale mimo wszystko nie jest źle. Ostatnim razem obcinałam je na początku czerwca, więc od tamtej pory mają już prawo protestować. 


(1) Wrzesień - zdjęcie robione w pomieszczeniu w słoneczny dzień (2) Październik - na zewnątrz w świetle zachodzącego słońca


A tutaj przed Wami tradycyjne porównanie tego, jak włosy wyglądały miesiąc temu i jak dziś. :) Tak, jestem absolutnie pewna tego, że kolor po szamponetce pozostał bez zmian. Jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi, dzisiejsze zdjęcie było robione w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, stąd te rudości na mojej głowie. Nadal jestem ciemnoblond myszą, nic się nie zmieniło. :) Dziś włosy też są w jakiś dziwny sposób wykrzywione, bo przez dłuższy czas nosiłam krzywego koka na czubku głowy (który notabene kiedyś gwarantował mi fajne fale ;))

Z takich pozytywnych aspektów - myślę, że na zdjęciu dobrze widać, że teraz moje włosy są lepiej nawilżone niż miesiąc temu. A po za tym nadal kompletnie się nie układają, a spodnie warstwy są naprawdę całkiem konkretnie przerzedzone. Wołają o nożyczki rozpaczliwym jękiem. Jeszcze miesiąc muszą poczekać. :)

Co mniej najbardziej zaskoczyło - pomimo tego, że w tym miesiącu oprócz dwóch tygodni mycia włosów szamponem - Aktywatorem wzrostu nie robiłam w celu przyśpieszenia porostu absolutnie nic, moje włosy podrosły aż 2,5 centymetra! Z niedowierzania mierzyłam je przez trzy dni z rzędu i codziennie miarka pokazywała to samo. Aktualnie mają 67 centymetrów długości i mam nadzieję, że po planowanym podcięciu szybko wrócą do takiego stanu. :) Martwi mnie tylko ich licha objętość i utrzymujące się na dość wysokim poziomie wypadanie. Mam nadzieję, że w ciągu listopada znajdę na to lekarstwo.





Przed umówioną wizytą u fryzjera chciałabym wypróbować metodę inwersji, o której ostatnio znów zrobiło się głośno w blogosferze. Mam nadzieję, że włosięta strzelą jak z bicza i strata podniszczonych końcówek nie będzie tak bolesna. Jeszcze nie wiem, jakiego olejku do tego użyję - czekam na przypływ gotówki. W każdym razie planuję któryś tydzień listopada przewisieć jak nietoperz, trzymajcie kciuki! :)

I znów napisałam posta ze dwa razy dłuższego, niż miałam zamiar.. Cóż, mam nadzieję, że tutaj dobrnęłyście. Dajcie znać, jak Wasze włoski sprawowały się w październiku i jakie fajne nowości odkryłyście, pomału kończy się mój arsenał i muszę się za czymś rozglądnąć. :)

Pozdrawiam i dużo ciepełka życzę! :)

Linkin